Forum www.lawinasquot.fora.pl Strona Główna
FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy
Profil    Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości    Rejestracja    Zaloguj
awangarda anarchii

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.lawinasquot.fora.pl Strona Główna -> PROZATORIUM
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 11:31, 02 Sie 2008    Temat postu: awangarda anarchii

1.

"Jesteśmy średnimi dziećmi historii.
Nie mamy wielkiej wojny, ani wielkiego kryzysu.
Naszą wojną jest walka z samym sobą,
a naszym kryzysem - samo życie" (Fight Club)



Dwudziesta trzecia czterdzieści siedem. Trzynaście minut.
I godzina zero. Nasza pierwsza akcja.

Siedzimy we czterech w pokoju hotelu akademickiego.
Na sobie mam mnisi habit z kapturem. Na stole leży maska
śmiertki, którą niebawem założę. Oparta o ścianę kosa dopełnia
obrazu mojej dzisiejszej roli. Kumple w pożyczonych z teatru
przebraniach aniołów i długich blond perukach, dopalają
nerwowo ostatnie papierosy. Atmosfera - rzekłbym - napięta.
Tylko ubrany na czarno kamerzysta zdaje się ze stoickim
spokojem czekać na północ... Czasem słyszę, jak w żartach
mówią o nim, że cierpi na zanik instynktu samozachowawczego.
Ale tak naprawdę, bardzo zmienił się całkiem niedawno
- a dokładniej - w dniu, w którym postanowił się zabić, jednak
pożyczony pistolet zacięcie zacinał się przy każdej próbie
wystrzelenia się w stronę Boga. Dziś jest jednym z moich
najlepszych kumpli.

Poza nami piętro jest prawie puste. Tylko w pokoju obok -
połączonym z naszym łazienką - profesor Witecki posuwa jedną
ze swoich studentek. Nie mają pojęcia o naszym istnieniu.

Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt trzy. Siedem minut...
Sprawdzam baterie w paralizatorze - po pierwszym szoku trzeba
ich będzie czymś uspokoić. Kamerzysta zamienia się chwilowo
w dźwiękowca i nastawia magnetofon z nagraniem dwunastu
uderzeń zegara - co ma spotęgować efekt naszego wejścia.
Choć i bez tego choreografia wydaje mi się być właściwa.
Stawiam więcej, niż swoją złą reputację, że Witecki na nasz
widok nie utrzyma stolca.


W gruncie rzeczy profesor niczym szczególnym się nie
zasłużył. Ale nam wystarcza to co mamy - za plecami żony
rżnie bezkarnie naiwną gówniarę. A jako że (w naszym
mniemaniu) w przyrodzie powinno istnieć coś takiego jak
równowaga, postanawiamy być przeciwwagą dla przyjemności,
których właśnie zażywa. Poza tym od czegoś trzeba zacząć.

Północ. Bijący zegar. Wchodzimy.
Witeckiemu na nasz widok opada szczena. Twarze mają takie
jak przypuszczałem - mieszanina niedowierzania z przerażeniem.
Profesor próbuje coś mówić, ale porusza tylko bezgłośnie
wargami. Za to kumple - aniołowie - zgodnie z założeniami
intonują: Oremus, Oremus, Domine... Laska na ten przyśpiew
reaguje krzykiem, więc szybko uspokajam ją paralizatorem -
ta lekcja tylko w pewnym stopniu przeznaczona jest dla niej.
Opieram kosę o ścianę i zwlekam naszą porażoną blond - miss
z Witeckiego. Jeden z aniołów wkłada mu w usta przygotowany
uprzednio knebel, po czym przykuwa go do metalowego
obramowania łóżka zakupionymi w sex - shopie kajdankami.
Nasz ogier widząc wycelowaną w swoją twarz lufę mojej
repliki glocka-123 nie próbuje protestować nawet półsłówkiem.
Śmierć z bronią w ręku, przybywająca o północy w asyście
aniołów z kajdankami, wytrąciła by z równowagi pewno i naszego
kamerzystę, który teraz dyskretnie, w tle, rejestruje całe zajście
dla potomnych.

- Jakubie Witecki - umrzesz. Mój głos spod maski jest trochę
zniekształcony, co nadaje tym słowom dodatkowego kolorytu.
- Wiodłeś żywot grzeszny i obłudny, toteż za progiem
wieczności czeka cię piekło...
W blasku trzymanych przez kumpli - aniołów - świec, jego
twarz przypomina odlaną z wosku maskę pośmiertną. Muszę się
tęgo koncentrować, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Nasza blondi siedzi teraz w rogu pokoju z rozdziawioną
paszczą i oczami jak spodki. Pozwólcie, że sparafrazuję w tym
miejscu Palahniuka: "...wszystko, co dotąd uważała, że wie o
życiu, teraz wydaje jej się kompletnie niezrozumiałe i
przerażające..."



Za chwilę na ich oczy powędrują czarne przepaski.
Następnie oboje poczują drobne ukłucia i zasną po nich
ciężkim jak ołów snem. Gdy po wielu godzinach obudzą się
wreszcie, po naszej wizycie nie pozostanie nawet cień śladu.
Tylko oni będą już innymi ludźmi. I nigdy nie zyskają pewności
czy owe nocne wydarzenia były rzeczywiste, czy może były
to tylko dwa równoległe sny.
W moich założeniach, nikomu też o tym nie opowiedzą.
Witecki - z obawy o swoje małżeństwo. Studentka - ze strachu
przed psychiatrykiem. Portier - za litr Wyborowej i karton
Marlboro - będzie milczał na pewno...




2.


Dziewiąta dwadzieścia jeden. Sobota. Dwa lata później...
Najlepsze na kaca są banany i gorzka czekolada. Wiem co mówię.
Większość pomyśli, że najlepsze jest np. kwaśne mleko albo żur -
ale to gówno prawda.
Kac jest wynikiem zatrucia organizmu oraz ubytku z niego
ważnych pierwiastków, dlatego w dniu po przepiciu
najważniejszym jest uzupełnić zawczasu to cośmy uprzednio
z siebie wypłukali.
Banany dostarczają nam więc cennego potasu, a czarna
czekolada - poza walorem smakowym - wzbogaca nas
o wartościowy magnez i substancje usuwające z krwi wolne
rodniki... (Uff...)
Wszystko zapijamy niskosodową mineralną i po plus-minus
godzinie powinna grać muzyka. (I tu dygresja: banana można by
skutecznie zastąpić sokiem pomidorowym (potas) - jednak
połączenie go z gorzką czekoladą może okazać się pomysłem
mocno karkołomnym, który w skrajnym przypadku może
doprowadzić nas nawet do pawia i spowodować tym samym
utratę cennego dla nas ładunku życiodajnych mikroelementów...)

Po tysięcznych kacach i po przetestowaniu różnych wariantów
mogę w tej kwestii coś orzec - toteż zapewniam was o walorach
i skuteczności powyższego zestawu.

Jest sobota. Siedzę na ławce w parku, pogryzam banana,
co pewien czas okraszając go kilkoma kostkami "wedlowskiej
gorzkiej" i próbuję myśleć, co można zrobić z rozpoczynającym
się właśnie dniem.
Przebudzenie w parkowych krzakach i stan portfela
pozwalający jedynie na zakup wyżej wspomnianych produktów
spożywczych wskazuje, że nocą musiało być ostro. Skoro jednak
posiadam wciąż ów portfel, a także - o dziwo - telefon - to znaczy,
że chyba mnie nikt nie napadł. Dla pewności - z braku lustra -
robię sobie tym telefonem zdjęcie i stwierdzam, że moja twarz,
choć dosyć dziś paskudna - nie zdradza jednak oznak pobicia.

I wtedy ów telefon dzwoni...


Głos Szotera sprowadza mnie na powrót do świata żywych.
- Jeśli masz jeszcze nogi - przychodź szybko na strych -
stwierdza rzeczowo.
- Pojawiła się nowa idea. Zwątpisz.
Pytam czy widzieliśmy się może nocą, ale w słuchawce
słychać już tylko sygnał. Taki Szoter ma styl. Od zawsze.

Strych w kamienicy Mojzycha, to nasza nieformalna siedziba.
Zresztą u nas nic nie jest formalne. Formalnie, to my tylko
już dawno powinniśmy siedzieć w mamrze. Albo w psychiatryku.
My nazywamy siebie anarchistami. Według prasy, organów
ścigania i całej reszty cnotliwego społeczeństwa w naszym
mieście jesteśmy tylko bandą oszalałych wandali. I tylko kwestią
czasu jest, kiedy dojdzie do pierwszych ofiar w ludziach.

Zbieram się w sobie więc, motywuję i ruszam w drogę.
Piechotą to będzie jakieś pół godziny. Przy dzisiejszym upale,
może czterdzieści minut. Spacer dobrze mi zrobi. Dotlenię się,
myślę sobie.

Jakby po nocy pod gołym niebem można było dotlenić się
bardziej...

Kiedy docieram w końcu na strych, jestem kompletnie mokry.
koszula lepi mi się do pleców, a dżinsy na dupie mam tak mokre,
że wygląda jakbym się zeszczał odbytem.
Szoter z Zoją oglądają jakiś film na wideo. Piją zieloną herbatę,
z tych naszych śmiesznych, zdobycznych, porcelanowych
kubków. Na mój widok Zoja rusza szybko po piwo do lodówki,
bo w moich oczach nie tylko maluje się kac, ale płonie chyba
sama Sahara.
Po minucie butelka jest pusta, a ja - tym razem już sam -
kieruję się w stronę lodówki po drugą. Potas i magnez się nie
zmarnują - myślę - piwo zawiera kreatynę, a poniedziałek jest
dopiero po jutrze - próbuję usprawiedliwiać się sam przed sobą,
patrząc na zawartość naszej chłodziarki. Widać Zojka nasza
kochana - nauczona wreszcie doświadczeniem - zadbała
właściwie o weekendowy zapas płynów.


Po moim powrocie do stolika, Szoter rusza wreszcie
z fabułą. Mija kilka minut i przerywam mu, mówiąc, że jest
kompletnie szalony. W naszych kręgach oznacza to jednak
najwyższą nobilitację.
Jego pomysł wprawiłby w osłupienie każdego.
Każdego - za wyjątkiem mnie...


3.


Dobra, posłuchajcie: Szoter przedstawia mi właśnie plan
w którym przy użyciu logistyki i środków tak minimalnych, że
nawet mi trudno jest w to uwierzyć, zamierza ogłuszyć około
tysięczną rzeszę ludzi. Ogłuszyć i wprawić w przerażenie.

- Pamiętasz, jak w zeszłym roku Czubak po pijanemu odpalił
petardę w kinie? - pyta, po czym zaciąga się mocno papierosem -
to nie była duża petarda, a sam wiesz co się działo. Chodzi mi
o to, że w takich zamkniętych pomieszczeniach huk dobrze
się niesie.
- Ciągnij, ciągnij, bo słyszałem, że zwątpię, a na razie...
- Ja myślę o miejscu w którym akustyka jest dużo lepsza -
przerywa mi Szoter - a ludzi dużo więcej i bywają momenty
w których jest tam tak cicho, że jak ktoś pierdnie to się echo
rozchodzi.
Zastanawiam się może ze trzy sekundy o jakie miejsce mu
chodzi. Bo znam Szotera.
- No dobra. Tylko jak i po co? - pytam.
- słuchaj dalej, Luk, bo dopiero się zaczynam rozkręcać.
I nie pytaj więcej: po co? - zwłaszcza ty - Szoter mocno
akcentuje TY.
- To wszystko nic - mówi... - W Bazylice, poza genialną akustyką,
jest jeszcze zajebisty system nagłaśniający.
Wyobraź sobie, co będzie jak detonacja nastąpi, powiedzmy,
metr od mikrofonu do którego nawija ksiądz.
- Szoter zaczyna gestykulować, co oznacza, że się rzeczywiście
rozkręca. - huk, poza tym, że sam w sobie będzie imponujący -
zostanie pomnożony do trudno szacowalnych, gigantycznych
rozmiarów, niesiony przez wszystkie głośniki w tym kościele.
Na pewno rozerwie membrany, polecą szyby...
- Zajebią nas za to - przerywam Szoterowi słowotok,
bo zaczyna się robić czerwony - no i jak chcesz to zrobić,
żeby się nie wdupić? - pytam.
- Pomyślałem i o tym - ale posłuchaj Luk, kurwa, przez
chwilę - Kalosowi zostały jeszcze te dwie ukraińskie petardy
z ostatniego sylwestra - mówi - wiesz, te megadupne - cośmy
się bali je odpalać, po tym jak pierwsza rozerwała kontener
na śmieci przed blokiem Sebana.



- Będzie jatka - mówię - będzie taka jatka, że ludzie potracą
słuch, ktoś padnie na zawał i mamy przejebane. Po takim
numerze zaczną nas w końcu szukać na serio. Wszystkie psy
w mieście. Zresztą co ja pierdolę, przecież złapią nas już na
gorącym... I niby kto miałby to zrobić? - pytam - Ja?!
Szoter uśmiecha się po swojemu, bierze ze stołu moje piwo,
pociąga strzemiennego, po czym mówi:
- Młody Tomecki.
I w tym momencie już wiem, że to kiedyś się stanie...
- Młody Tomecki to zrobi - mówi Szoter - i weźmie
wszystko na siebie.


4.




Jak pewnie każdy zdążył już zauważyć, stężenie świra na
metr kwadratowy w naszych kręgach, jest wyższe niż gdziekolwiek
indziej, wyjąwszy może oddziały zamknięte w szpitalach
psychiatrycznych.
Młody Tomecki jest jednak postacią zjawiskową nawet
w tak barwnej oazie. Jak sam przyznaje - gdyby udostępnić mu
odpowiednie środki i stworzyć ku temu możliwości - wyrżnąłby
w pień większą część społeczeństwa, infrastrukturę zrównał z glebą
przy użyciu semtexu, itd...

Poza tym, służy w niedzielę do mszy jako ministrant -
z własnej nieprzymuszonej woli.

Przytoczę może w tym miejscu pewną historię:

Otóż parę lat temu, latem, w trakcie jednej z wielu
młodzieżowych balang organizowanych w myśl zasady "starych
nie ma, chata wolna - będzie bal" doszło do incydentu, który
powinien wiele powiedzieć o możliwościach Młodego Tomeckiego.

Tak więc w pewnym momencie, w chwili gdy impreza była
już mocno rozkręcona, czy trafniej - zaczynała coraz szybciej wirować
po niebezpiecznych orbitach, w nieznanych mi co prawda, jednak
mało tu istotnych okolicznościach, w nieobliczalne ręce Tomeckiego -
juniora, wpadła tubka "cyjanopanu elastic" - super mocnego kleju
do gumy, elementów skórzanych, itp...

Traf chciał, że w tym samym czasie, w jednym z pokoi
(party odbywało się w domu jednorodzinnym) spał marmurowym
snem, spity do nieprzytomności, niejaki Bubiś - kumpel naszego
arcydemona z gimnazjum.



Wiedziony szatańskimi, niechybnie, podszeptami oraz swoją
czarno-ułańską fantazją Młody, niezauważony przez nikogo,
zakradł się do owego pokoju, po czym przystąpił do realizacji
sobie tylko właściwej miary pomysłu. Nasmarował, mianowicie,
koledze zawartością tubki dłonie, a następnie złożył mu je
w modlitewnym geście... I byłoby na tyle rozrywki, gdyby
po chwili nie doszedł jednak do wniosku, że żart jest ciągle
zbyt małego kalibru. Opuścił więc nieszczęśnikowi spodnie
i najzwyczajniej w świecie, ze stoickim spokojem i uśmiechem
na ustach - zakleił mu "cyjanopanem" odbyt...

Przyznam, że gdy pierwszy raz słuchałem tej opowieści,
pomyślałem w tym miejscu, że równie dobrze mógłby rzeczonemu
Bubisiowi zakleić wpierw dziurki w nosie, a następnie, dla
wzmocnienia efektu - dajmy na to - usta.
Ale cóż tam - jak miało się nieubłaganie i z czasem okazać -
przytaczane tutaj przeze mnie przedsięwzięcie nie było jakimś tam,
byle "łabędzim śpiewem" młodszego z Tomeckich, a jedynie
preludium do jego późniejszych, wiekopomnych wyczynów.

Tymczasem jednak, podobnie jak przed kilkoma minutami
- niezauważony przez nikogo - oprawca oddalił się z miejsca kaźni
i jak gdyby nigdy nic (pamiętajmy, że metoda "jak gdyby nigdy nic"
jest królową pośród metod maskowania) włączył się w liczne szeregi
nawalonych balangowiczów.
Jak to na podobnych przyjęciach bywa, skład ucztującej
ekipy podlegał nieustającym rotacjom - ktoś wchodził, ktoś inny -
jeszcze o własnych siłach - wychodził (z misją do nocnego
najczęściej) podczas gdy ktoś jeszcze inny, rażony nagłą,
procentową niemocą - padał. Słowem - wszystko toczyło się
zwyczajowym rytmem i nic nie zapowiadało (choć niezmiernie
rzadko coś zapowiada) nawet średniego kalibru fajerwerków.
Z czasem głucha - jak ta za oknami - noc, ogarnęła głowy
najtwardszych zawodników i tym samym, jak zdawać by się mogło
- impreza nieuchronnie i bez echa przechodziła do historii...


Nad ranem rozpętała się afera.
Skacowane towarzystwo ze snu wyrwała bezbrzeżna,
wyrażana lamentem przeplatanym przekleństwami, rozpacz
przerażonego Bubisia.
Pierwszą myślą większości ze świadków tego zajścia,
było niewątpliwie: że oto stało się - biedak od nadmiaru wódy
oszalał... Dopiero po chwili, gdy okazało się jednak, że jego
złożone we wzniosłym geście ręce, to nie efekt boskiego
pomazaństwa, a wynik działalności osób trzecich, co rychlejsi
w odzyskiwaniu sprawności myślowej skacowańcy, mimo
nielichej konsternacji i ekstremalnej jak na podobne wyzwania pory,
poczęli zastanawiać się jak problemowi zaradzić.
Ich konsternacja uległa jednakże co najmniej podwojeniu,
z chwilą gdy roztrzęsiony Bubiś w chaotycznych, przerywanych
szlochem słowach oznajmił, że jego sklejone na amen dłonie
są niczym, wobec paraliżującego i - nie przesadzając - szatańsko -
piekielnego bólu brzucha.

Każdemu kto choć raz przetrwał w swoim życiu następstwa
sponiewierania organizmu potężną dawką wódo-piwno-winnej
mieszaniny, znane jest zapewne uczucie porannych mdłości,
połączone ze zwiększoną częstotliwością wypuszczania wyjątkowo
paskudnej woni gazów.
Naturalną koleją rzeczy, poprzez nocny zabieg oprawcy,
zwyczajowa droga ujścia owych podmuchów, została u naszego
nieszczęsnego bohatera w drastyczny sposób odcięta.

Zaliczyłem już po drodze nie jedno. Doświadczyłem
tysięcznych, fizyczno - moralnej natury kaców. Nie jest mi
obcy żaden z odcieni sfilcowania. Bubisiowe męki mogę sobie
jednak co najwyżej ze zgrozą wyobrazić...

W tejże sytuacji, jedyną słuszną opcją dostępną kolektywowi
obserwatorów owej osobliwej tragedii jednego aktora, było
dokonanie zrzuty na taksę celem zawiezienia go na pogotowie.

Wywiązało się przy tym kolejne zamieszanie, bo - co naturalne - jechać
chcieli wszyscy. Nikt ponadlimitowy się jednak na przygodę nie załapał
i ostatecznie - poza samym poszkodowanym - pojechali jeszcze tylko:
Niemsy, Kretu i - tak, zgadliście - Młody Tomecki.

Kierowcy taksówek, zwłaszcza ci pełniący nocne dyżury, nie należą
z zasady do ludzi konsternujących się przy byle okazji. Facet przyjmujący
owego świtu kurs na miejskie pogotowie od czterech nastolatków,
z których jeden sprawiał wrażenie ogarniętego religijną histerią, swoje
sobie musiał jednak pomyśleć...

Opis dalszych wydarzeń na posterunku miejskiego pogotowia znany
jest mi co najwyżej pobieżnie, zresztą nie o drastyczne opisy w tej
przypowieści idzie, a o przybliżenie i naszkicowanie skłonności młodszego
kolegi, ale nie obeszło się tam oczywiście bez interwencji chirurgicznego
skalpela (szczęśliwie w porę - nim doszło do zatrucia kałem Bubisiowej
otrzewnej), poinformowana o zajściu została ponoć także policja, jednak
śledztwo skonało nim się na dobre zdążyło urodzić, bo urażone: godność
i duma oraz wrodzona jak i kultywowana powszechnie w Bubisiowym
domu wrogość do organów ścigania, nie pozwoliły mu wnieść skargi
i tym samym uruchomić dochodzeniowej lawiny, mającej na celu ustalenie
sprawcy aktu zaklejenia dupy.

Tako więc za pierwszą poważniejszą w życiu (zastanawiam się nie licho,
czy aby słowo "poważniejsza" jest w tym kontekście adekwatne) działalność
sabotażową Tomecki Junior odpowiedzialności nie poniósł. Zwłaszcza,
że teraz - po solidnym kawale czasu (pamiętajmy - czas goi rany), kiedy
mrok tajemnicy nie skrywa już wesołego oprawcy - Bubiś - co w sumie
dziwne, biorąc pod uwagę kaliber zniewagi - straszliwą żądzą odwetu
podobno nie pała...
I na tym etapie pozwolę sobie opowiastkę zamknąć. Kropka.

5.

Spośród wszystkich znanych mi doktryn religijnych, najciekawszą zdaje
się być ta buddyjska. I choć sam od dawna nie wierzę już w nic, co mogłoby
przytrafić się nam poza tym jedynym, znanym powszechnie, ziemskim
i kulistym światem, czasem - czysto oczywiście abstrakcyjnie - zdarza mi się
ostatnio zastanawiać, jakich to straszliwych zbrodni musiałbym - podług
ichniejszej koncepcji - dopuścić się w poprzednim wcieleniu, że w obecnym
przychodzi płacić mi za nie tą niemożliwą wręcz samotnością, karczującą
mnie coraz dotkliwiej depresją i pakującą raz po razie w drastyczniejsze
zajścia skłonnością do autodestrukcji.

Kolejne kobiety mego życia odchodzą z regularnością najwyższej klasy
szwajcarskich zegarków, gdy tylko ich zamglony startowym zauroczeniem
wzrok zdoła ogarnąć stan faktyczny. Rodzina przestała traktować mnie
już nawet jako czarną owcę, a co bardziej szanującym się dawnym znajomym
na mój widok spieszno robi się na drugą stronę ulicy, itd, itp...

Ogólnie rzecz ujmując - sprawy nie mają się dobrze. Nie przymierzając -
jak niezbicie wynika z powyższych moich wynurzeń - sprawy mają się źle.
Mają się źle, jednakoż gdy dokonają się już wydarzenia, których mroczne
widmo zdaje się właśnie zarysowywać na czarnym niczym grobowy dół
horyzoncie - może okazać się, że sprawy - mniej lub bardziej dosłownie -
obrót przybiorą apokaliptycznie zły. Gdy dokonają się już wydarzenia,
w kierunku których niechybnie zaczyna zmierzać mój i koegzystujących
ze mną odszczepieńców - znaczony kolejnymi bezprzykładnymi aktami
wyrafinowanego wandalizmu - sromotny szlak, strach będzie nawet pomyśleć
o losie, który - podług buddyjskiej koncepcji - szykuje nam nadchodzące
wcielenie...

6.

Piątkowo - sobotnia noc. Dawno temu. Tak dawno, że prawie jakby
w innym życiu. Kilka lat przed pierwszą, pamiętną akcją w akademickim
hotelu...



W jednej sekundzie zrobiło się tak strasznie, że aż śmiesznie. W jednej
sekundzie czas powszechnej rozpusty, czas zwierzęcej ekstazy i czas błogich
władz instynktu, ustąpiły mrocznym czasom zgrozy.
W jednej, mianowicie, sekundzie podczas której, mimo miarowego
skrzypienia małżeńskiego łoża mych starych, mimo dobiegających mnie z
ichże sypialni wzniosłych spazmów i mimo, wreszcie, analogicznych
dźwięków akcji w której osobiście brałem udział w swym umeblowanym
supermodnymi gratami z Ikei pokoju, wrażliwym - niczym czubek penisa
w stanie erekcji - słuchem, wychwyciłem zgrzyt klucza w zamku drzwi mego
rodzinnego domu.

Świeżo poznana w klubo - pubie super laska, którą w miłosnym szale
tarmosiłem na mym skandynawskim tapczanie, w tejże sekundzie uczuć
i myśli musiała doświadczyć dwojakich: primo - że oto doznaję
najintensywniejszego w swym życiu orgazmu; i secundo - że właśnie dopadł
mnie atak serca. Na dźwięk obracanego w zamku klucza, bowiem,
zdrętwiałem, zesztywniałem i skamieniałem jednocześnie. I oczy moje
zwiększyły znacznie swoją objętość, a źrenice me rozwarły się na absolutną
oścież.

Po trwającej ułamki chwili, paraliżującej mnie trwodze, wszystko
jednak stało się jasne. Wyskoczyłem z wyra jak parzony napalmem,
światło na schodach rozbłysło, tupot złowieszczych kroków zbliżał się
niczym apokalipsa, cień złowrogiej postaci rósł w miodowej szybie drzwi
mej izby rozpusty... Nie rozwarły się one jednak vide wrota Pampeluny
i nie stanął w nich, jak się można było spodziewać, rozwścieczony Minotaur
w osobie mojej matki. Nie! Rozwścieczony Minotaur ruszył, mianowicie,
wpierw do wrót swej osobistej świątyni!! Dobiegające stamtąd miłosne
reqiuem zamieniło się raptem w chaotyczny raban powszechnej paniki
i przerażenia.

- Jakim cudem wrócili już dziś?! - kołatało mi się w otępiałej ze
strachu głowie. - Jak to możliwe, że wcześniej nie nie zadzwonili?
- pytałem sam siebie, wdziewając na swój goły, rozgorączkowany tyłek
czarne Levisy.
Daremne wszakże to były w owej sromotnej chwili pytania. Równie
daremne, jak moje późniejsze próby usprawiedliwienia - niemożliwej,
co oczywista, do usprawiedliwienia - a zaistniałej sytuacji...

Tymczasem wszyscy już uciekali. Nawet moja świeżo wyrwana
w klubo - pubie arcydupa nie próbowała w mrokach rozgrywających
się wydarzeń szukać detali swej garderoby. Minotaur mojej matki szalał.
- Jakim prawem?! - Co tu robicie dziwki?!! (naiwne pytanie)
- I ty też Dawidzie?! (niczym: I ty Brutusie?) - albowiem kolega mój,
Dawid Sz. był częstym i generalnie tolerowanym bywalcem mojego
domu (nie bez znaczenia zapewne pozostawał tu fakt przynależności
jego starych do tej samej co moich - kasty bogatych snobów).

- Spokojnie! - wrzeszczałem. - To moja wina! - wspaniałomyślnie
próbowałem ściągać gromy na siebie i chronić tym samym pozostałych,
wyrwanych z raju uniesień współbalangowiczów, przed minotaurzym
szałem mej rodzicielki.

Na nic się to zdało!

- W mojej sypialni! W moim własnym łóżku!! - ryczała stara - jakby
mój padre nigdy nie istniał. Zresztą ów egoistyczny skowyt: "W MOJEJ!"
czy "W MOIM WŁASNYM!" nie był dla mnie czymś zaskakującym.
Ojciec - odkąd pamiętam - zawsze był tylko więdnącym w cieniu
wszechpotężnej matrony źdźbłem...
Dość powiedzieć, że w ogniu toczącego się malowniczo dramatu
nie pofatygował się nawet na piętro - kornie znosił z zaparkowanego przed
naszą willą Range Rovera bagaże - w lwiej przewadze przedmioty osobistego
użytku - czy też bez użytku - swojej tyrańskiej małżonki.

Jak to możliwe, że nosząc w sobie chaos ich przemieszanych genów,
nie ślinię się jeszcze, spowity kaftanem bezpieczeństwa, na podłodze
bezklamkowego pokoju szpitala dla obłąkanych - doprawdy nie wiem...

Gdy ewakuacja osiągnęła już hol, gdy minęliśmy salon w którym
widmo gęsto zastawionego flaszkami po piwie i wódzie stołu jawiło się
jako ołtarz zła, gdy tyradom matki w stylu: "takie porządne, nowoczesne
panienki, rozkładające po pijanemu nogi w obcych łóżkach..." -
wciąż nie było końca - niewytrzymałem. W buńczunnym, pochopnym,
półświadomym i samobójczym zrywie rzuciłem: zapomniał wół jak
cielęciem był!

I wszystko przepadło. I stara dostała jeszcze straszliwszego pierdolca!
I nie było już zmiłuj (choć o żadnym zmiłuj i wcześniej nie mogło być
mowy). I przejebane miałem mieć już wiekuiście...

Najczerniejsze noce przechodząc w świt blakną. Najgrubsze kurtyny
chmur ustępują z czasem promieniom słońca. Najgęstsze kace z upływem
godzin rzedną... Ale nie tym razem. Nie! tym razem - jak wspomniałem
wyżej - przejebane u matki miałem mieć wiekuiście.
(C.D.N)

Powrót do góry
@psik
anarchokapitalista


Dołączył: 27 Lip 2008
Posty: 2163
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Poznań

PostWysłany: Sob 16:04, 02 Sie 2008    Temat postu:

Witaj.
Nie powiem ci nic o stronie technicznej opowiadania - bo pewnie gadałbym głupoty nic się na tym ni znając.
Z chęcią poczekam na dalszy ciąg.

Powrót do góry
Zobacz profil autora
ovoc_ziemii
nożycoręka


Dołączył: 27 Lip 2008
Posty: 3327
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: ze straganowej półki

PostWysłany: Wto 22:07, 12 Sie 2008    Temat postu:

Fajnie, że tak podzieliłeś i rozbiłeś tekst. Łatwiej się czytała.
No cóż, zaciekawił mnie i z chęcią przeczytam dalszy ciąg!

Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.lawinasquot.fora.pl Strona Główna -> PROZATORIUM Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group