nietoperz
Gość
|
Wysłany: Nie 12:57, 19 Kwi 2009 Temat postu: Łazęga |
|
|
Dotarliśmy w końcu na miejsce, kolejną w życiu przeszkodę pokonujemy w postaci schodów. A przeszkoda wcale nie byle jaka. Bo jak wejść na schody bez nóg? Biegacz sam nie wgramoli się, trzeba go trochę pchnąć przed siebie, podnieść bezinteresownie wózek do góry, ja z jednej strony, Wojtas z drugiej. Dobrze, że to nie godzina szczytu wiedzy, jakoś wchodzących i schodzących studentów mniej, nie ma się komu na nas w tej pracy mozolnej gapić. Na szczęście. Już to by Biegacza znów do biadolenia zmobilizowało, spotęgowałoby ból. Nie ma nic gorszego, niż gapienie się na ciebie, kiedy tego nie chcesz, krawata wywiązanego brak u szyi. Wojtas, wózek dźwigając, pod nosem mruczy zły: „byśmy gdzie indziej pojechali, a nie na schody z Biegaczem wjeżdżali, takie to twoje Stary pomylone myślenie”.
– Ty go wniesiesz na schody dzisiaj, on ci się jutro czym innym odwdzięczy.
– Ciekawe czym? – wątpi Wojtas, we wdzięczność Biegacza nie wierzy, a ja se myślę, choć głośno nie powiem, co mi na dnie leży, jeszcze ty Wojtas doczekasz się, że i ciebie ktoś będzie musiał po pijaku nieść. Wtedy ci powiem: „Pijaku, nieś się sam”.
Dobrze jednak, że przemilczałem, bo Wojtas zdolny w gniewie do zachowania chamskiego, jeszcze by wózek Biegacza puścił, krzywdę zrobił nam trzem. A siniaków niepotrzebnych teraz nie chcemy, bezpiecznie wędrujemy. Taki wędrówki naszej sens. Nie zajdziemy daleko poturbowani, trzeba się więc zmierzyć cierpliwie ze schodami. Dostaniemy nagrodę w postaci ogórka.
– Widzisz Wojtas, gdybyś Nowemu nie oddał obiadu naszego, do ogórka mielibyśmy smalec – trochę go drażnię, choć Biegacza z trudem dźwiga i stęka. Niech wie, że strata nasza cenna. Dawno już byśmy brzuchy napełnili albo przynajmniej mielibyśmy jakieś perspektywy na przyszłość, spokojną głowę. A tak, szukajcie a znajdziecie. Niby prawda jasna, ale kiedy znajdziemy i gdzie, jak zaczepienia nie ma o nic? Nawet o tą barierkę u schodów się nie zaczepimy, bo szkoda Biegacza puszczać, skoro już jesteśmy prawie u celu. Ręce mnie bolą, ręce, czuję to dopiero teraz, i nogi.
– Psiakrew! – Wojtas ma dosyć, purpurowy cały zrobił się na twarzy i pierwszy raz nie symuluje, że tak mu ciężko. Taki chociaż pożytek z tego dźwigania, Wojtas lekcję swoją pracowitą przejdzie, lenistwa się oduczy. Ale gdzie tam! Gdy tylko na szczyt dotarliśmy, czym prędzej na schodach siada, wędrówkę naszą opóźnia. Symuluje, że zwichnął bark. Doktorów mu potrzeba, tylko ciekawe Wojtas gdzie ty ich z taką błahostką na pustyni znajdziesz? Nie dla nas takie przywileje. Szukajcie a znajdziecie, niby prawda jasna, chociaż naciągana. Powiem ci Wojtas tak: „Pacjencie, naciągnij se bark sam.” Idziemy, nie ma co czasu tracić na siedzenie na schodach ze zwichnięciem.
W końcu Wojtas wstał, o ciężarze wędrownym zapomniał. Nie ma czasem lepszego doktora nad zapomnienie, chciałbym powiedzieć Wojtasowi, lecz milczę. Lepiej jednak myśli tej mu nie podsuwać, bo skłonny zapomnieć o wszystkim, nawet o smalcu i konserwie, które tak łatwo stracił. Niech mu wyrzut na wątrobie pozostanie. Przy następnym kęsie będzie pamiętać, że co przychodzi z trudem, zwykle głupio się traci.
Profesora spotkaliśmy w trakcie wykładu ogórków z torby. Właśnie sobie przegryzał. Zwykle, gdy go odwiedzaliśmy, na dziedzińcu siedział, czasem ze studentami dyskutował, dziś rozłożył się ze swym dobytkiem na głównym holu, niedaleko szatni. Torba, widać na oko, wypchana, nigdzie więc domu za sobą nie zostawił, upchał w torbie wszystko. Siedliśmy obok, Wojtas i ja, Biegacz w wózku został na uboczu milczący jakiś i markotny. Kiedyś był duszą towarzystwa, tera zrobił się z niego ponury dziad. Słowa jednego nawet nie pyknie. Założę się, że znów zacznie o nogach, jakby świat stał i chodził tylko na nogach jego. Mało to ludzkich nóg na świecie? Profesora chyba tą wizytą żeśmy ucieszyli umiarkowanie, ogórków nie zdążył schować, nijak mu się z nami nie podzielić. Każdy lubi brać, z dawaniem gorzej. Mnie i Biegacza poznał od razu, Wojtasa przypominał trochę dłużej. Postarzał się Profesor, skapcaniał, a może wina to ubrania jego dziwacznego, butów wojskowych. Skąd on te buty wziął, myślę, pewno ze straganu lepszego zimowego? Bluzę ma na sobie z kapturem, ale ją na odwrót założył, z kieszeni coś mu wypływa, chyba sznurówka. W spodniach nogawkę jedną do kolan zatoczył, dlatego but wojskowy zauważyłem od pierwszego nóg spojrzenia. Biegacz też przez cały czas w buta Profesora wpatrzony jak w obraz. Na nic nie reaguje, tym lepiej, my z Wojtasem sami ogórków pojemy, będzie dla nas więcej. Czekamy jednak na Profesora znak, sami palców do worka nie pchamy, kultura jakaś musi być. Nawet Wojtas łapy trzyma z daleka. Profesor z dawaniem się jednak ociąga, czeka chyba na wymianę, ja ci daję, ty mi dajesz, takie prawo, lecz co my na to poradzimy, żeśmy wszystko w wędrówce utracili, konserwę, butelkę, smalec i dom.
– Papierosa może macie? – pyta Profesor, co znaczy, że liczy na wymianę. Kręcimy we dwóch z Wojtasem odmownie głowami. Biegacz oczywiście martwego udaje, że niby nic nie słyszy, widzi tylko buta. – To może bułkę jaką lub chleb? – i na to też ze smutkiem wzdychamy – Oranżadę, wódkę albo mleko chociaż? – litania Profesora całkiem mnie poraziła. Wnioskuję ze śledztwa jego, że nie tylko na wymianę czeka, co sam prócz ogórków w teczce nic nie ma. Trzeba pożegnać się z obiadem. Bezinteresownie se pogadamy, nie będziemy plemiennego z resztek objadać. Chyba że sam zechce poratować bliźniego zgłodniałego. – Więc nic nie macie? – ręce rozkładamy bezradnie. Wszystko przecież straciliśmy, cały dobytek, kuchnię też. – Ogórka może chcecie? Ja dzisiaj z barku kanapkę zjadłem. Wypiłem herbatę, ogórkiem przegryzam. Chcecie, to bierzcie, niewiele zostało. – Tylko na zalegalizowanie to czekaliśmy, do uczty zaproszenie. Nie po chamsku, a po pańsku, taka moja wędrowna zasada. Szanuj plemiennego swojego jak siebie samego, z jedzenia w trudzie zdobytego go nie objadaj. Po ogórki z Wojtasem sięgamy, objadamy Profesora legalnie. Biegacz nadal w buta wpatrzony.
– A tobie Biegacz co? Ogórka nie chcesz? – Wojtas bardzo zdziwiony, nieprzyzwyczajony do takiej na ogórki obojętności. Jego zasada: bierz, kiedy ci dają, a niekiedy sam se weź. Nieczułości takiej na jedzenie pod gębę podsuwane nie zrozumie. Ale i tak nie zrehabilituje obiadu naszego przezeń straconego ogórkiem. Później mu to wypomnę, lekcję wędrowną dam, niech ma na przyszłość nauczkę, że w miejscach publicznych bez konsekwencji jakich takich się nie leje.
Biegacz się ocknął, gębę z pretensją otwiera.
– Co mi po ogórkach twoich pierdolonych? Czy na ogórki buty włożę? Na ogórkach po schodach wlizę, do domu na ogórkach wrócę? Znajdę pracę? Życie ogórkami nadrobię? A wsadź se Wojtas ogórki te w dupę.
Umilkł, łeb zwiesił nisko. Szkoda Biegacza, szkoda. Na sentymenty mu się zebrało, w końcu każdego ta lekcja dopada, nawet mnie. Przestaliśmy żuć ogórki na moment, przełknąć nie idzie nawet. Niech się wyżali, lżej będzie w nogach. Pocieszającego jednak nic nie powiem, humor cały straciłem wobec Biegaczowej doli. Profesor zadumany siedzi, jakby wykład obmyślał na temat nóg odzyskania i domu. Na Wojtasa spoglądam, z twarzy jego jednak nic konkretnego nie wyczytam, czy zły na Biegacza, czy też ma dawno w dupie ogórki, nogi i mnie. Twarz jego nieobecna.
– Powiem ci Biegacz, że masz rację. Już niczym nie nadrobimy. Iść możemy tylko i żyć. Zajść już nie zajdziesz daleko Biegacz na nogach własnych, ale życie to masz jednak Biegacz we własnych rękach.
Zatkała mnie Wojtasowa mowa, jakby mi ją z ust wyjął! Co mu się nagle stało, jaka prawda wyższa go nagle kopnęła, że o życiu prawi więcej nad to, co w życiu można zjeść? Nie znałem go od tej strony. Ładnie powiedział o nogach i rękach, choć pocieszającego tu nic nie słyszę. Wolałby Biegacz pewno, żeby nie w jego rękach, ale cudzych było. Nie odmroziłby może wtedy nóg. A jeszcze i Bóg, Wojtas, czasem się miesza. Już w to głębiej nie wnikam, bo zagrożenie dostrzegam, nasze z holu bliskie odrzucenie. Biegaczowe biadolenie o nogach uwagę na nas zwróciło ludzi. Już i wcześniej dziwnie patrzyli, gdy we czterech siedliśmy na holu. Profesor sam przezroczysty, bez przeszkód wszędzie wejdzie, i w kiblu się załatwi, kiedy trzeba. Dopiero gdy od rzeczywistości odrywać się zaczyna, w rolę uczonego wchodzi, wtedy w tarapaty wpada, jak i my zaraz wpadniemy, gdy stąd nie wyniesiemy się szybko. Ochroniarz się zbliża. To my w ruch. Biegacza zwieszonego na kółkach wieziemy, o mało Profesor nie zapomniał o ogórkach. Za siebie się nie oglądamy. Ochroniarz w końcu zrezygnuje z pościgu. Tak jak powiedziałem, śmigiem zauważają i śmigiem zapominają o nas.
Na korytarzu po chwili dopiero się oglądam, z ulgą oddycham, że nie będzie żadnych w wędrówce naszej nieprzyjemności. Czasem lepiej być przezroczystym, a czasem nie. To zależy. Dobrze choć, że przestał padać grad. Przynajmniej nie zmokniemy, ubranie prawie wyschło. W butach tylko czuję, że jeszcze mokro. Wojtas na dobry pomysł wpadł z tymi workami, za dużo już miał w butach dziur. O jakie miejsce teraz zahaczymy? Profesor niechętnie o tej porze ze swych włości schodzi, na uniwersytecie woli posiedzieć niż się włóczyć nie wiadomo gdzie. Na wschodzie czasem bywa i sypia, ale rzadko. Ma swoje łóżko, lecz prawdy o nim nie powie. Wykręca się, gdy zapytasz: „Gdzie ty Profesorku śpisz?” „A co cię to obchodzi? – odpowie – „Moje łóżko, moja sprawa, nikomu do tego. Z obcymi w łóżku nie sypiam.” I tyle się dowiesz. Przedtem mieszkał w psychiatryku, wygody miał dla ducha.
- Na dziedziniec jedziemy, posiedzimy w kałużach. – Profesora myśl nie przypadła mi do gustu, bo pewno kałużami długo się nie nacieszymy. Zaraz nas wytropią. Widzę jednak, że Profesor poważanie wśród miejscowych ma. Zagada do jednego, drugiego studenta zakuwającego i wcale nie musi od razu wiać. To my mu dzisiaj autorytet psujemy. Jakoś nas tak okrężnie omijają, nie my, ale oni zwiewają na nasz widok. Jakby nie grad dziś rypnął, ale trąd.
Na dziedziniec w końcu przybyliśmy, siadamy na mokrej ławce. Kałuż mamy pod dostatkiem, a wszystkie nasze. Do wyboru, do koloru. Dzień deszczowy ludzi z dziedzińca wypłoszył, możemy se na razie posiedzieć jak we własnym domu. Nikt pukać do nas nie będzie. Trzeba więc uważać, aby znowu Biegaczowi nie przyszły do głowy nogi. Siedzi w wózku zmoknięty, lecz widać wyraźnie, że humor odzyskał, przeszło mu biadolenie. Nawet bierze od Profesora ogórka. I cud jaki oczom się naszym w tej chwili jawi! Biegacz rękami manewruje pod dupą, reklamówkę średnio wypchaną wyjmuje. Ciekawi mnie, jak mógł tyle na reklamówce czasu wysiedzieć? Oszukał nas, chociaż rację niby swoją ma, skarbu swojego trzeba pilnować wszelkimi sposobami, skrywać w miejscach, gdzie oko ludzkie nie sięgnie tak łatwo. Z tej odległości nie zgadnę, co piszczy w Biegacza reklamówce, jakie skarby w niej przed nami ukrywa. Jego własność prywatna, więc nam nic do tego. Prawo wędrowne plemienne brzmi: „Własności prywatnej nie tykaj”. I co na to poradzić, że naruszają prawo, przepisów mało kto się dzisiaj trzyma. Wojtas, póki go nie poznałem, własności prywatnej nie uznawał. Jak to Grześ, jednemu zwędzi, skrobnie drugiemu, i tak przeżyje dzień. Taka też nasza zasada: aby przeżyć dzień i dać przeżyć go innym. Pojutrze nas nie interesuje, o wczorajszym i przedwczorajszym też lepiej nie myśleć. Najlepszym lekarzem stracić pamięć. Codziennie pamięć tracimy, ale wszystko i tak pod wieczór wraca. Nie wymażesz z pamięci domu. Korzenie wyrwane trudno drugi raz zasadzić. Wreszcie Biegacz z reklamówki wyciąga skarb. Cukierki miętowe, papierosy trzy i zapałki. Papierosy, o dziwo nietknięte, nikt ich w gębie wcześniej nie trzymał. Problem tylko taki, że papierosy trzy, a nas czterech.
– Jednego we dwóch, Wojtas, musimy zakurzyć. Nie ma innej rady – rzekłem. Powraca Wojtasowa natura, z trudem przychodzi mu ze mną się dzielenie. Myśli, że papierosa całego mu ustąpię. Dlatego tak rzecze:
– A kurz se Stary sam – podstęp jakiś wyczuwam, nie chce mi się wierzyć, że Wojtas tak dobrowolnie z kurzenia rezygnuje, mi skarb oddaje w całości. Znam jego sztuczki. Mówi niby „sam se kurz”, a potem będzie wypominać papierosa jednego wykurzonego w wędrówce. Jeszcze inna możliwość jest – liczy na ruszenie sumienia mego wędrownego. No i ruszył, ale nie mnie, tylko Biegacza.
– Kurzcie sami, ja swoje wykurzyłem już w życiu – tajemnicza i niejasna ta Biegaczowa mowa, ale co tam, skoro działkę swoją oddaje, nie ma co protestować. Reklamówkę jednak z resztką skarbu wsadza z powrotem pod siebie. Nie chce, byśmy wietrzyli. Prywatność nietykalna.
Pochmurny zrobił się dzień i brzydki, a słońce jak wół na niebie do południa świeciło. Myślałem, że na wschód dojdziemy ze słońcem. W taki dzień nie chce się wędrować. Jak to szybko wszystko na świecie się zmienia, myślę se. Nie ma nic stałego, pewnego, żadnego gruntu pod nogami. Najpierw słońce, potem grad. Najpierw dom, a potem szukaj se miejsca mieszkalnego, korzenie w pustynię jałową wpuszczaj, może wyrośnie z nich nowy dom.
Kurzymy i milczymy, jakoś rozmowa nam się nie klei. Od czasu do czasu człowiek przez dziedziniec przechodzi, uczony jakiś albo student. Popatrzy w naszą stronę, w kałużę wdepnie i gna dalej przed siebie. My tak samo gnamy. W wędrówce naszej i ich niewielka różnica. Każdy gdzieś tam zmierza, jakiś ma swój cel. My na wschód dążymy, na razie to wystarczy, gdy innego celu brak. Tak czy siak, na wschód dojdziemy jutro. Na razie w kałużach siedzimy. Potem się zastanowimy, gdzie spędzić noc, w którym położyć się łóżku.
Pytam z ciekawości Profesora, milczenie nasze w końcu po przerwie długiej przerywam:
– Prawda to, że w katedrach jadasz, z prawdziwymi uczonymi o sprawach filozoficznych teraz gadasz? Tak od innych słyszałem. – Emeryturę przemilczam, po co mam mu życie psuć wizją przyszłej śmierci? Nie wiadomo jak na plotki te zareaguje, jeszcze odstawi, tak jak Biegacz, cyrk. Znów będą się na nas gapić, a przyjemnie na ławce się siedzi, kałuże ogląda. Jeszcze mi się nie chce stąd odchodzić.
– Czy ja nieprawdziwy, że z prawdziwymi mam gadać? – ciemna mowa Profesora, a dopiero się zaczyna – Bacha grałem na fortepianie. O tak…! – i jak nie zacznie na ławce palcami wywijać. – Tra ta tam tra ta tam tra ta tam!!!... – I tak na cały regulator. Obawiam się, że ochroniarz gdzieś się już na nas czai, może za tym na środku Papieża pomnikiem. Było nie wywoływać wilka z lasu.
Z Profesorem niby lepiej już jest. Ostatnim razem, gdy go widziałem, gadał sam do siebie, szmery miał w uchu. Różne szopki Profesor odprawiał. A to jakąś książkę studentowi zwędzi i za własną odtąd uważa, a to kurtkę lub parasol z sali otwartej wyniesie, twierdząc, że to jego i wcale nie kłamie, bo tak szeptały mu głosy: „Parasola, Profesor, zapomniałeś”. „Zapomniałem parasoooola, proooooooooszę wooooooos!” – bełkocze później na całe gardło i jak dziecko się cieszy. Wiem, bo świadkiem byłem, gdy parasol studentki jednej wynosił, głośno przy tym komentował, aż ją wystraszył nie na żarty. Ochroniarza wzywali, Profesorka z uniwerku wyprowadzali. A i tak wracał. Gdzie się korzeń drugi raz zapuści, trudno go drugi raz wyrwać. Wrasta za głęboko. Innym znowu razem Profesor na wykład wchodzi, przed studentami kłania się nisko, aż mu dupa ze spodni o mało nie wylizie. Studenci rozbawieni na ciąg dalszy czekają, co znów nowego pouczającego Profesor wymyślił. „Baaaaaaachaaaaaaa będę dla woooooos groooooł!” – i jak nie rypnie w pianino. Potem pod katedrę podchodzi i do prawdziwego uczonego zwraca się z prośbą o dwa złote. Na tym wykład swój pouczający kończy. Podobno przyzwyczaili się do Profesora, ochroniarza tak często nie wzywają. Jedni studenci od Profesorka uciekają, z drugimi to nawet życiowo pogada, racje swe wyłoży, złotego jakiego dostanie na bułkę. Herbatę z uczonymi prawdziwymi od czasu do czasu wypije. Kilka razy Profesor mieszkał w psychiatryku, szopki tam odprawiał. Miał przynajmniej co jeść. Mówili, że kiedyś naprawdę studiował, uczył się muzyki, ale kto tam wie, od czego mu się pomieszało w głowie, skąd docierają doń te szmery. Gdzie jego dom, skąd wyrwał korzenie swe, by drugi raz je tu zapuścić, tego nie wie nikt. Prawdy od niego samego się nie dowiesz. Widzę dzisiaj po tych jego butach wojskowych i nogawce podwiniętej, że niby lepiej, ale w swoim świecie żyje nadal bez domu. Jak już w Bacha wpadł, zamiast ławki widzi fortepian. Tra ta tam tra ta tam. O ogórkach zapomniał, tymczasem Wojtas wszystkie zjadł. Oj, Wojtas, zostawiłbyś mu choć jednego kiszonego na potem.
Gra Profesora przynajmniej Biegacza na chwilę rozweseliła, nie siedzi już tak markotny w wózku. W palce, a nie w nogi profesorskie teraz wpatrzony, dobrze mu zrobi ta terapia.
– Znam takiego jednego, co na liściu umie grać – prawi Biegacz.
– A czy jakie zarobki z tego liścia ciągnie? – Wojtas zaciekawił się wielce, szansę jakąś dla siebie w liściach upatruje, czy co? Oj, Wojtas, różnych już sposobów na zarobek szukaliśmy obaj. I za granie na liściu byśmy się wzięli, gdyby z tego był jaki dochód. I gdybyśmy grać potrafili.
– Gdzie tam! Dla nas koncerty daje na murawie, gdy wędrujemy. Mieszka na klatce schodowej i tam często przed snem se grywa. Koło kościoła czasem zagra, to mu proboszcz rzuci na tacę, ale tylko w okresie majowym. Ech! – wzdechnął Biegacz – grać ładnie potrafi, co jednak z tego? Grosza uczciwego nie zarobi, żeby postawić se dom.
I znów Biegacz w smętek wpada, zjeżdża okiem na nogi, reklamówkę pod dupą głębiej upycha. Przecież mu nie zwiniemy, rozmyślam, wędrujemy z zasadami, nie grzesimy wobec wędrownego swego. Trudno, na zaufanie dziś też trzeba zarobić. Profesor tymczasem do naszego świata wraca bez domu. Może i w jego świecie lepiej by się pomieszkało, niż w naszym niemieszkalnym. Łóżka i drzwi własnych tak łatwo nie wymyślisz.
– Ogórki zżarliście mi wszystkie! – Profesor zaczyna realnie świat postrzegać, na Wojtasa przeżuwającego zerka podejrzliwie.
– No co, sam dawałeś, Profesor, a teraz się rzucasz, jakbyś nam dał obiadu jakiego królewskiego – ogórka jednego zielonego. Kiszki dalej marsza grają.
– Było Wojtas obiadu naszego w trudzie zdobytego tak głupio nie oddawać – wypomniałem mu, bo sprawa ogórków zaczyna mi śmierdzieć awanturą. A my się nie awanturujemy – wędrujemy spokojnie. Ochroniarz w końcu zwietrzy nasz ślad, odbierze prawo do kałuż. Lepiej zachowywać się po kulturalnemu, o ogórki nie wykłócać. Aby Profesorka zawczasu uciszyć, pcham mu do gęby miętówki. Pocmokał chwilę, poślinił, worek po ogórkach za ławkę wyrzuca, co znaczy tylko jedno - krzywdę wyrządzoną zapomina, możemy znów posiedzieć beztrosko, wśród kałuż pomarzyć.
– Gdzie macie zamiar dzisiaj spać? – pyta Biegacz – Dalej na wschód idziecie? Pewno znów spadnie deszcz lub grad, nie warto ruszać w daleką drogę.
– Jutro prześpimy się na wschodzie, a dziś? Kto to wie, tyle miejsca do spania…
– Na południe jedziemy – Biegacz twardo postanawia – Miejsce wolne dla was znajdzie się na pewno. Jak nie, we dwóch na łóżku się zmieścimy.
Biegacz od roku w schronisku mieszka, tam się stołuje. I ja kiedyś na stałe-niestałe mieszkałem, póki z Wojtasem nie zacząłem wędrować. Problem ze schroniskiem jest taki, że pijanych nie przyjmują, a od Wojtasa zawsze prawie wyczują drink. Wiele razy mu tłumaczyłem jak ojciec: „Wojtas, domu nie mamy, mamy przynajmniej schron.” „Taka twoja resocjalizacja, Stary, wolę iść”.
I wypić woli po drodze niż lokum bezpieczne mieć na jakiś czas. Ale i mnie prawdę mówiąc rwie, dlatego we dwóch łazimy, trudzimy się w wędrówce przez życie razem. Nie taki on zresztą bywa wstawiony, aby nie móc iść. Już ja go dawkuję odpowiednio, butelki od ust zabieram w porę, spod niego szkło wyjmuję. Na południe niedaleko, kolację porządną przynajmniej za darmo zjemy i umyjemy się. A jutro zarobimy trochę na złomie, tak se teraz pomyślałem. Mortadelę kupimy, papierosy i chleb. Co żeśmy utracili, trzeba odzyskać, reklamówkę napełnić od nowa. Wojtasowi pomysłu swojego na razie nie zdradzam, kto wie, czy do jutra dożyjemy? Nie ma co robić tak dalekich planów.
– Może i ty Profesor pójdziesz na południe z nami?
– Nigdzie z wami nie idę, tu zostaję – tajemnicy łóżka swego Profesor nie zdradzi, ma rację, po co mają mu się obcy pchać, odbierać miejsce własne, choć ciasne. Samotnik z niego. Przeczuwam jednak, że z Profesorem podobnie jak z Biegacza znajomym, co na liściu gra, dom na klatce schodowej urządzili tymczasowo, tam noce bezsenne spędzają. Już w to głębiej nie wnikam, każdy ma prawo do swych tajemnic, miejsca na świecie ciasnego swego.
Nagle widok nowy dostrzegam, Wojtasa za ramię szturcham. Profesor z Biegaczem też już scenę tą zoczyli. Wszyscy zgodnie patrzymy w jednym kierunku. A z naprzeciwka człowiek jakiś w wieku średnim ku nam bieży z torbą i parasolem, na zegarek co raz zerka, krok przyspiesza. Dobrze, widać, ubrany. Tuż za nim, patrzymy, leci na złamanie karku pani Rentka w płaszczu czerwonym, już go dogania. Oj, nie wiesz jeszcze człeku się spieszący, że spóźnisz się w swym życiu, gdziekolwiek dążysz, na pewno. Pani Rentki w tym głowa. Czepia się torby jego, na krok nie popuszcza. Dokumenta swoje i kwitki wypróżnia z kieszeni, człekowi spieszącemu pod nos podtyka, a już widzę, że parasol w ręku jego drży. Zaraz skrzydło rozwinie, panią Rentkę zdzieli po plecach. Człek widać jednak cierpliwy, kilka sekund stoi, niby słucha, a na zegarek wciąż zerka, pożytku nie czyniąc z parasola. I jak nie wyrwie nagle z buta, przed siebie nie poleci, o mało nie wpadnie w kałużę. Obok nas przeszybował. I tyle go było, co się chwilę ulotniło w powietrzu perfum. Bliższego zapoznania z nim nie będzie. Każdy gdzieś wciąż leci, gdzieś tam ma swój lotu cel. My na wschód lecimy. Tylko postojów nieplanowanych mamy na razie zbyt wiele. Takie to zalety podróży. Nic stałego, pewnego, żadnego dla skrzydeł podparcia. Skrzydła nasze podcięte, walają się w gnoju. Ale milczę, że coś śmierdzącego wciąż czuję wokół. Po co mam życie swoim truć? Przynajmniej niucha chwilowego, od człowieka szybującego, możemy wziąć. A pachnie od niego świeżością. I my tak pachnieć będziemy, gdy na południu weźmiemy kąpiel, wyszorujemy się mydłem. Nikt nie będzie kręcić nosem. Pani Rentka tymczasem do nas się zbliża, ręce trzymając w kieszeniach płaszcza czerwonego. Wygląda jak wielka pani, nie to co my, byle jak ubrani. Ona to może choć stwarzać pozory, łatwiej jej zaczepić tego owego człowieka współczującego, i nie wystraszyć. Różni się przecież w wędrówce zdarzają, czasem staną i posłuchają cierpliwie, dadzą napiwek albo i nie. Ten, co chwilę temu obok nas przeszybował, typ człeka spieszącego, o sobie tylko myślącego, nie zdolnego do opowieści wysłuchania do końca. Zawód sprawił pani Rentce, mina jej skwaszona, ciężko pewnie na sercu i w nogach. Może byśmy ją Wojtas pocieszyli, opowiedzieli o pięknie świata, chociaż lepiej nie, i tak nam nie uwierzy.
– Taka dziś pani Renia wystrojona, jak na bal. Partnera tylko brak. Jeden uciekł, będzie następny – do niej z humorem prawię, nie ma to jak dobra mina do złej gry – jak się nie znajdzie, do mnie można starego, ale nie tak jeszcze zgrzybiałego startować. Nogi w wędrówce strudzone, potańczyć zawsze jednak mogę śmiało.
– Pierdolisz Stary – słyszę Wojtasa szepnięcie niby ziewnięcie nad uchem. Dobrze że Rentka nie dosłyszała, delikatna ona, wyczulona na bluźnięcia. By nam uciekła, ciężaru z serca i nóg nie zrzuciła. Dziwne zresztą, że teraz chce postać i pogadać, zwykle nas omija, z Profesorkiem tylko czasem spotka się w przelocie. Dziś widocznie szczęścia do posłuchu od rana nie ma. Wiadomo – najpierw grad, potem deszcz. Wyżali się przed nami – cierpliwymi słuchaczami. Posłuchamy, a co, nie spieszymy się aż tak bardzo. Do wieczora czasu jeszcze sporo.
– Wszyscy zaraz uciekają – Rentka historię swą rozpoczyna – mało kto mnie wysłucha. Nikt nie rozumie. A tak mi ciężko, na światło i wodę w tym miesiącu nie mam, zakupy też trzeba zrobić. Rentę niedawno dostałam, ale co z tego? Mieszkanie trzeba opłacić, światło, gaz i wodę. Jak tu na coś odłożyć? Renty pięćset złotych dostaję – na poświadczenie prawdy tej wyjmuje z kieszeni płaszcza czerwonego dokumentów plik, macha nimi przed Biegacza oczami, do ręki jednak, aby prawdę tę wymacać, nie daje – I jak tu godnie żyć? W sklepie harowałam, nogi tak miałam spuchnięte. Przynajmniej by człowieka godnie zwolnili, a nie jak śmiecia jakiego niepotrzebnego, za nadgodziny nawet nie wyrównali. Pismo pisałam do ministra pracy i dyrektora zusu samego – następne dokumenty Rentka wyjmuje, macha nam przed gębami, przeczytać jednak nie da, boi się że zjemy, czy co? – W mieszkaniu lodówka mi się zepsuła i piec, ale jak tu wymienić, kiedy nie ma z czego? List też napisałam do prezydenta, prawdę w oczy wyłożyłam. Czy odpisali? A gdzie tam! – i następny dokument z kieszeni, dla poświadczenia prawdy tej, wyjmuje. Głowę mocną ma do papierów, że wie który i kiedy wyjąć. Tym razem do rąk nam jednakże daje, pozwala prawdę własnoręcznie odczytać: „Szanowny panie prezydencie. Od roku nie pracuję, ze sklepu mnie zwolnili…” O sytuacji swej złej się rozpisuje na stronę, pisze to, co nam przed chwilą o sobie powiedziała, nic nowego. Na końcu dodaje: „I jak tu żyć ma człowiek zwykły, kiedy mu tak kłody zewsząd pod nogi padają?” Ładnie to Rentka napisała, sam bym się pod listem jej podpisał, dodał to i owo o kłodach, które nam spadają i na głowę. Rentka jednak historii swej nie dokończyła, szykuje następny plik. Nic dziwnego, że ludzie przed nią uciekają, nudna trochę ta jej opowieść, łez z oczu ludzkich nie wyciśnie. Biegacz nogami swymi uciętymi nie wyciska, więc co dopiero ona wystrojona? Gadkę ma codziennie tą samą, czasem tylko dokumenty zmienia, nowe listy wciąż pisze. Zaczepia tego i owego człowieka spieszącego, a jak zaczepi, nie ma siły, historii choć kawałek musi opowiedzieć, ponarzekać na rentę. Ci, co raz jej wysłuchali, na płaszcza czerwonego widok z dala uciekają, zawczasu przechodzą na drugą stronę ulicy. Bo i Rentka pamięci nie ma do twarzy. Przechodnia znajomego obcego zaczepi w ciągu dnia dwa razy. Co go obchodzić może Rentki życie, Rentki renta? Problema ma swoje. Są tacy, co wysłuchają i datkiem jakim takim wspomogą. O, wtedy Rentka w uśmiechach się rozpływa, bo wie, że doceniono jej w trudach życie. Bywają ludzie mniej wyrozumiali, ci to dupą się odwrócą, przez zęby „Odczep się pani” rzucą i tyle ich było, co przejechał ulicą autobus. Na tych Rentka narzeka, znieczulicą nazywa, ale, myślę se teraz na Rentki płaszcz patrząc czerwony, każdy jest czuły na życie swoje, co mu do innego żyjącego? Historii Rentki wysłuchaliśmy jednak w spokoju do końca. Niech tam jej renta się podwyższy, życie znośniejszym się stanie.
– Życzę ci Reniu powodzenia życiowego, naprawienia kranu i lodówki, renty wysokiej – nie nazwę jej Rentką, bo taka ona na rentę wyczulona, gotowa się na nas obrazić, wypiąć na nas. A i ona do grona naszego wędrownego plemiennego zaliczona. I ją bolą nogi. I ona swoje odciski ma na życiu.
– I ja wam życzę tego samego – Rentka wypaliła, dokumenty w kieszeniach szczelnie upychając. Historię swą życiową opowiedziała, czas teraz w drogę powrotną do domu. Na pożegnanie kwitki dwa nam zostawiła, co jej z kieszeni po drodze wypadły. Nie ma co, bierzemy, będzie w co się wysmarkać. Każda rzecz się w życiu przyda.
– Upierdliwa baba – Wojtas komentuje z Rentką minione spotkanie – Z ciebie Stary to takie fizi mizi, pies na kobiety. Zobaczy taką w płaszcz czerwony wystrojoną i już mu różańce w głowie.
– Głupot byś Wojtas nie bredził, za konkrety się wziął!
– Znaczy się jakie konkrety masz Stary na myśli?
– A ot, siedzimy, o schronie na noc myślimy. Gdzie pójść spać?
– Na południe idziemy – Biegacz przypomina. Po Wojtasa minie rozpoznaję, że wolałby gdzie indziej się rozłożyć, do miejsca nie przywiązywać na długo żadnego.
– Masz Wojtas konkret na noc lepszy, że tak kręcisz nosem? – wypić by mu się pewnie przed snem chciało, ale i tak nie wypije, z tej prostej przyczyny, że nie ma czego.
– Niech ci tam będzie resocjalizacja, domu udawanie. Jestem już zmęczony. Profesor, ogórka nie zostawiłem żadnego, kiedyś go odrobię, przyniosę jaki chleb – odmienia się dziś Wojtas, przebłyski ma współczucia plemiennego, wędrownej więzi. Głupio mu, że wszystko zżarł. Najpierw w kąt leje publiczny, potem Biegacza na duchu chce podnieść, przynieść Profesorowi chleb. Oj, Wojtas, żeby ci to tak na dłużej zostało, a nie tylko błysło i prysło za chwilę jak dom.
|
|
|